Tajemne Bieszczady ujrzałam
Nieopatrznie zbłądziwszy
Na nieprzetarty, dziki szlak.
Ileż tam….?
Nieczynnych dróg,
Śladów torowisk,
Cokołów dawnych mostów,
Pozostałości zagród
Ze zdziczałymi sadami,
Starych cmentarzy w gąszczach,
Cerkwisk w zaroślach,
Ruin przydrożnych kapliczek.
Pomnik przeszłości etnicznej
W prastarej puszczy karpackiej
Serce me przeniknął do głębi.
Ciszą na szlakach oddaję Jemu cześć.
Tajemne Bieszczady – Grażyna Jarzyńska
Historia będzie żywa, tylko wtedy, gdy będziemy ją przekazywać, utrwalać i pielęgnować.
I takiego zadania podjęło się Stowarzyszenie Rozwoju Wetliny i Okolic, za inicjatywą Marcina Dobrowolskiego z udziałem Stowarzyszenia Beskydzkie-Zemlactwo z Iwano-Frankowska, przy współudziale i aktywnej pomocy Nadleśnictwa Cisna. Dzięki tej bardzo mądrej inicjatywie w 2012 roku, stworzono trasę-ścieżkę historyczną „Bieszczady Odnalezione”, która wiedzie nas w świat, którego już nie ma, który przestał istnieć. To powrót i zapisanie w pamięci wsi, po których pozostały ruiny piwnic, studnie, zarośnięte cmentarze i podmurówki zniszczonych cerkwi…
Tworząc ścieżkę, Stowarzyszenie oznakowało bardzo dokładnie, obrazowo i merytorycznie tablicami trzy nieistniejące wsie bieszczadzkie: Zawój, Łuh i Jaworzec.
Ścieżka powstała z „szacunku dla ludzi i historii”.
Aby ją przejść, możemy rozpocząć wędrówkę od strony Kalnicy (samochodem do Kalnicy), a następnie pieszo lub rowerem przez Jaworzec, Łuh i do Zawoju – kończąc trasę w rezerwacie „Sine Wiry”. Lub od drugiej strony, łącząc trasę z wycieczką na Sine Wiry od strony Polanek.
I właśnie od tej strony zaczynałam swoją wędrówkę. Mając w pamięci mój ostatni wymarsz na Tworylne (wysiedlona wieś), wewnętrzne wrażenie, wzruszenie i ogromne emocje jakie we mnie się rodziły, szłam trasą ku „Bieszczadom Odnalezionym”, ale dla mnie – „Bieszczadom opuszczonym”.
Szłam ze skupieniem i wewnętrznym smutkiem, jaki można spotkać u kogoś, kto wspomina miejsce, dom, człowieka, którego już nie ma…
Wyprawę te polecam zwłaszcza ludziom dojrzałym emocjonalnie i kulturowo. Nie ma tu przepięknych krajobrazów, czy miejsc, w których „ładnie wychodzi się na zdjęciu”. To droga, gdzie zostawiamy cały hałas świata, by zostać sam na sam, ze sobą i tym miejscem. I tak właśnie, wędrując przez Sine Wiry dotarłam do pierwszej wsi – Zawój.
O Zawoju pierwsze datowania były w 1552 r., wieś była nieduża i dość biedna. Zamieszkiwali ją prawie wyłącznie Rusini, wyznania grekokatolickiego. Położona była w lesie, bez bitej, utwardzonej drogi. Do pobliskich osad i wsi przemieszczano się brodami na rzece. Miała swoją cerkiew drewnianą pw. Św. Michała Archanioła z 1860 roku, która usytuowana była na szczycie stromego wzgórza nad wsią.
Natomiast sama wieś leżała na schodzącym w dolinę cyplu – Pereszliby. W 1946 r wysiedlono w ramach Akcji Wisła 2 rodziny na Ukrainę, natomiast pozostałych mieszkańców (292 osoby) – wywieziono na ziemie odzyskane w 1947 r. Domy, cerkiew zostały zniszczone i spalone przez Wojsko Polskie. Po wsi nie pozostało praktycznie nic, poza zarastającymi polanami dawnych pól.
Idąc w dół, ku rzece, widać stary wiejski trakt, wzmocniony kamieniami. W gęstym lesie po obu stronach, możemy znaleźć miejsca po domostwach, lub ślady zawalonej piwnicy. Tyle zostało z życia ludzkiego w tym miejscu.
Na szczycie wzniesienia pozostał cmentarz i podmurówka cerkwi – kolejny ślad, po tych co odeszli ale tak naprawdę – to oni właśnie zostali. Zachował się tam jedyny nagrobek: Fedirków – bogatych gospodarzy ze wsi. Cmentarz ocieniony jest sędziwymi lipami i ogromnym jesionem. W miejscu po cerkwi na podmurówce w 2004 roku postawiono przez byłych mieszkańców wioski krzyż.
Przez długie lata, Zawój był jednym z najbardziej tajemniczych i trudno dostępnych miejsc w Bieszczadach. Wiodła tam mała ścieżka, biegnąca śladem starej drogi, wielokrotnie przekraczająca w bród rzekę. W latach 70-tych, zbudowano dopiero istniejącą obecnie drogę.
Będąc na tym opuszczonym cmentarzu, warto zamknąć oczy, wsłuchać się w szum wiatru wyłapać odgłosy lasu. Przylgnąć twarzą do ogromnego jesionu, który tyle widział.
Taki dostojny i niemy świadek narodzin, ślubów, pogrzebów. Tych co spotykali się przy dzwonnicy cerkwi w każdy świąteczny dzień. Niemy świadek, niezwykłe miejsce, wręcz czuje się energię i metafizykę. Trzeba tylko nastawić się na odbiór.
Polecam tę ścieżkę wytrawnym i zapalonym turystom, którzy przygotowali się, aby choć troszkę zaczerpnąć wiedzy na temat tego, co z Bieszczadami się kojarzy… historii wysiedlonych i opuszczonych. Tych, których nie ma, miejsc gdzie się pasły konie, a w chatach pieczono chleb. Polecam.
Lidia Tul-Chmielewska