Róża i Krzysztof Franczakowie. Mieszkają i tworzą w Czarnej. Prowadzą Galerię Barak.
Ich drogi w Bieszczadach, to w pewien sposób przykład, jak można osiągnąć wiele, nie mając NIC. A właściwie mając COŚ, co jest przywilejem młodości – TO MIŁOŚĆ i WIARA.
Są przykładem ludzi, którzy połączyli się w Bieszczadach, przeszli ciężką i trudną drogę osiedlenia się na tej ziemi. Przykładem tych, co z mozołem i determinacja budowali kawałek swojego szczęścia, wzajemnie trwając i się wspierając. Co im w tym pomogło? Na pewno była to wiara, oraz niepokorna młodość i odwaga. No i miłość. To ludzie, którzy są dwiema połówkami pomarańczy.
Rozmowa bardzo osobista z Różą i Krzysztofem
Galeria Barak wrosła w krajobraz wsi Czarna. Wejść tam wystarczy, a poczujesz namacalnie dobrą pozytywna energię. To dzięki ludziom, którzy tę galerię prowadzą: to Róża i Krzysztof Franczak.
W galerii oprócz ich prac autorskich – charakterystycznej ceramiki z motywami chabrów i maków, możemy zobaczyć prawdziwe bieszczadzkie rękodzieło. Róża ma wprawne oko i intuicję do wyszukiwania „perełek” wśród bieszczadzkich rękodzielników. Nie sposób, by Galerię ominąć. Oprócz pięknych prac, zabrać ze sobą będziesz mógł cały bagaż dobrej energii.
A i fotel tam wygodny, możesz sobie spocząć z książką w ręku, posłuchać muzyki, pogawędzić z właścicielami. Tej magii nie kupi się w każdym miejscu.
Pozwoliłam sobie porozmawiać z tymi wspaniałymi ludźmi.
Pytanie zasadnicze – skąd jesteście?
Krzysztof: ja przyjechałem, ze Szczecina, ale pochodzę z Siedlec. W Szczecinie pracowałem, mieszkałem przez 10 lat po skończeniu szkoły, a potem przyjechałem w Bieszczady.
Przyjechałeś turystycznie?
Krzysztof – wielokrotnie przyjeżdżałem tutaj, jako turysta z plecakiem. Łaziłem, podziwiałem. Kiedyś – na początku lat 90 – tych przyjechałem, by zostać tutaj na jakiś czas. Nie na zawsze – nie miałem planu…. Chciałem tutaj pobyć. Może gdzieś to tliło się głęboko w głowie, ale realnie patrząc, by zostać gdziekolwiek, to trzeba mieć jakieś miejsce. Punkt zaczepienia, pracę. Wiesz – zwykłe podstawy. Przyjechałem tutaj z kolegą, by połazić. W Ustrzykach Górnych poznałem Roberta Turskiego i Andrzeja Borowskiego, którzy remontowali knajpę. Początkowo tam się zaczepiliśmy, pomagając przy remoncie. Potem zatrzymałem się u nowo poznanych znajomych w Chmielu, gdzie przezimowałem. Potem poznałem Prezesa (Ryśka Krzeszewskiego) – u niego zatrzymałem się na dłużej i tam poznałem Różę.
Róża: Tak kiedyś śmialiśmy się, że można by było zorganizować zlot par, które poznały się u Prezesa i są ze sobą. Takie dobre miejsce, dobra energia wśród dobrych ludzi. Ja pochodzę z Rzeszowa. W Bieszczady przyjechałam z Warszawy. Przyjechałam na wakacje, ale z opcją, że tutaj zostanę na dłużej, że wydarzy się coś ważnego, coś, co zmieni moje życie. Inspiracji do wyjazdu dostarczyli znajomi, którzy byli u Prezesa kilka miesięcy wcześniej i o tym miejscu opowiadali same dobre rzeczy. To takie miejsce by przystanąć, zwolnić, gdzie człowiek podchodzi do drugiego człowieka zwyczajnie, bez pytań. Skąd?, Po co?., Dlaczego?. Niby zwyczajna owczarnia z kawałkiem podłogi do spania – wielkie piękne NIC nadzwyczajnego, a jednak miejsce – przystań. Tam poznałam Krzysztofa.
Ty przecież studiowałaś Róża i co?
Tak, studiowałam w Warszawie. Te studia – upragnione i wymarzone – były szczytem moich marzeń. Studiowałam w szkole teatralnej. Warszawa wtedy przechodziła wielkie przemiany lat 90-tych. Dla mnie – dziewczyny z małego wówczas Rzeszowa była wielkim NOWYM i obcym. Czułam się tam jak szara myszka, zagubiona w wielkim świecie. Wtedy pojawiły się we mnie pytania. Kim jestem, co jest dla mnie najważniejsze, co chcę robić? I dlatego, poszukując odpowiedzi na nie, pojawiłam się w Bieszczadach. Ten stan trwa do dzisiaj. Cały czas idę swoją drogą i otwieram się na ciągłe NOWE.
Była to dramatyczna decyzja?
Tak, porzuciłam studia, zerwałam wszystkie kontakty, wyjechałam w nieznane. Było to bardzo bolesne. Bardzo to dla mnie dziwne, ale przeczuwałam, że wtedy się coś wydarzy. I miałam rację.
Gdy się poznaliście, to jaki wspólny pomysł dalej? Mieliście plany?
Krzysztof: U Prezesa poznałem rzeźbiarzy – zimą trzeba było coś robić – i zacząłem też przy nich coś tam dłubać. To był cały wówczas pomysł. W 1992 roku, gdy postanowiliśmy być razem, zaczęliśmy szukać domu. Trafiliśmy do Czarnej, znaleźliśmy dom do wynajęcia, w opłakanym stanie. Pracy w Bieszczadach nie było. Utrzymywaliśmy się, więc z mojego rzeźbienia.
Nie mieliśmy ani wyobraźni, ani pieniędzy – mówi Róża – byliśmy młodzi, całkowicie zakręceni, nie zadawaliśmy sobie pytań, które obecnie, mając doświadczenie, byśmy sobie zadali. Przywilej młodości – kochamy się i jakoś to będzie – śmieje się Róża. – Żyliśmy tu i teraz, jesteśmy szczęśliwi i to wystarcza. Obchodzimy obecnie w ciągu roku 3 rocznice naszego ślubu. Pierwsza – to nasza wspólna decyzja bycia razem – taka sielankowa i pozytywnie zakręcona, druga – kolejny etap, ślub cywilny, czyli uporządkowanie formalne, trzecia – ślub kościelny, czyli coś takiego, co ma inny wymiar. Decyzja podjęta świadomie – taka nasza wewnętrzna potrzeba ugruntowania naszego związku. To obrazuje nasz związek, nasze dojrzewanie i naszą odpowiedzialność za rodzinę.
Czarna była wymarzonym Waszym domem?
To nie był nasz docelowy punkt – opowiada Róża – po prostu szukaliśmy miejsca dla siebie: wieś po wsi, dom po domu. W pewnym momencie stanęliśmy przed bardzo trudną sytuacją, bo nie mieliśmy gdzie mieszkać. Wtedy pojawiła się Czarna.
Skąd pomysł galerii?
Na początku było tak, że tutaj powstała galeria z pomysłu nauczyciela, dyrektora szkoły Bogdana Schutterlego, która miała być początkowo ośrodkiem kultury, taką klubo-kawiarnią – mówi Krzysztof – a także by zaprezentować tutaj twórców lokalnych.
Róża: Ja od początku tę galerię prowadziłam. To był piękny okres, kiedy mieliśmy możliwość działania: odkrywania i prezentowania lokalnych twórców. Byłam zawsze społecznikiem, animatorem kultury – to było dla mnie spełnienie moich marzeń. Fajne rzeczy się tam odbywały, koncerty, spotkania z twórcami, organizowaliśmy wystawy, nie tylko w Czarnej, ale i w Krakowie, w Warszawie. Coś wspaniałego! Dziś aż trudno uwierzyć, że w latach 90-tych – bez Internetu, komórek – można było rozwijać działalność z takim rozmachem.
Co się stało, że nie można było dalej prowadzić tej galerii?
Budynek galerii był obiektem prywatnym – mówi Krzysztof – właściciel chciał po prostu ten obiekt sprzedać. Żal nam było miejsca, włożonej pracy i zaangażowania i wtedy podjęliśmy zupełnie „odpaloną” decyzję kupna galerii na własność. Nie mieliśmy nic – dosłownie. Jak to się stało, że myśmy się na to zdecydowali, nie mam kompletnie pojęcia. Zapożyczyliśmy się do granic możliwości – wspomina Róża.
Pamiętam, że gdy wracaliśmy od notariusza – śmieje się Krzysztof – całą drogę do siebie się nie odzywaliśmy. Byliśmy przerażeni tym, co zrobiliśmy.
Róża: Mieszkaliśmy w starej chałupie. Szczytem naszych możliwości było ściągnięcie folii z okien i wstawienie tam szyb. Zapożyczenie się w takich warunkach – to jak dzisiaj na to patrzę – było dosłownym szaleństwem.
Ale udało się….
Róża: Tak, zdecydowanie tak. Spłaciliśmy zobowiązania. Mieliśmy wreszcie swoje miejsce i możliwość decydowania, co ma tutaj być. Oczywiście byliśmy zdecydowani na prowadzenie galerii – w końcu tylu ludzi tutaj tworzy, rękodzielników, artystów, których warto pokazać.
Prowadzimy galerię intuicyjnie, nie kierując się snobizmem – opowiada Róża – to pozwala nam zapraszać do wystawiania prac absolwenta Akademii Sztuki, jak i drwala. Stworzyliśmy płaszczyznę, gdzie mogą się spotkać jak koledzy „po fachu”. Nie ma przepaści z powodu różnic w wykształceniu – jest wspólna pasja i wrażliwość na piękno, wspólnie wystawiane prace, przyjemność bycia ze sobą, dzielenia się, wspierania.
Galeria wasza, to nie tylko miejsce gdzie można zakupić rękodzieło prawda?
Róża: Prezentujemy i prowadzimy sprzedaż prac artystów i rękodzielników bieszczadzkich – swoich oczywiście również, ale nie jest to jedyna forma działalności w „Baraku”. Od wielu lat naszą pasją jest ceramika: projektujemy i wytwarzamy ceramikę autorską, prowadzimy lekcje, pokazy i warsztaty artystyczne dla osób indywidualnych i grup zorganizowanych. Poza tym „Barak” to taki mini dom kultury, gdzie odbywają się koncerty, spotkania autorskie, pokazy filmowe.
Angażujecie się w prace społeczne?
Krzysztof: Mamy za sobą różne doświadczenia w działalności społecznej: entuzjazm, sukcesy, porażki i wypalenie.Jesteśmy wolnymi ludźmi, nie jesteśmy uzależnieni od jakiejkolwiek instytucji, co daje nam swobodę działania. Efektem takiego myślenia jest np. projekt „I love Czarna” polegający na wielotorowej promocji gminy. W ubiegłym roku zorganizowaliśmy we wspólnym społecznym działaniu, ze wsparciem Gminy – I Bieszczadzki Festiwal Sztuk w Czarnej. W tym roku odbył się drugi. Impreza – z tego, co wiemy – cieszy się uznaniem zarówno ze strony artystów, twórców, rzemieślników jak i społeczności i turystów. Docelowo chcemy by była to impreza kilkudniowa.
Znowu macie skrzydła?
Róża: Zależy nam na promocji gminy Czarna, bo to piękne miejsce na ziemi i mieszkają tu piękni ludzie. A najpiękniejsze jest to, że my chcemy to robić, ale nie musimy. Robimy to, co kochamy – a to właśnie dodaje nam skrzydeł. Zawsze byłam społecznikiem i uważam, że trzeba się dzielić talentami, którymi jest się obdarzonym. Trzeba również realizować marzenia i wyznaczać sobie wciąż nowe cele. Właśnie, dlatego dokończyłam studia na Akademii Teatralnej w Warszawie i od wielu lat zajmuję się edukacją teatralną i prowadzeniem zespołów teatralnych. Piszę i realizuję projekty społeczno – kulturalne dla swojej społeczności i wciąż mam wielki apetyt na życie.
Życzę powodzenia dla Waszych społecznych i twórczych zdolności.
Lidia Tul-Chmielewska