Adam Szary – botanik, pracownik naukowy Bieszczadzkiego Parku Narodowego, autor publikacji poświęconych tutejszej roślinności, szerokim możliwościom jej zastosowania, a także powiązań flory z miejscową kulturą i tradycją.
Witaj Adamie, jak to się stało, że z rodowitego Ślązaka stałeś się Bieszczadnikiem?
Aaaa, marzyłem o tym żeby tu się osiedlić, od szkoły średniej.
Od szkoły średniej?
Tak, właśnie tak. Już w szkole średniej w ramach jednego z obowiązkowych wypracowań napisałem podanie, z prośbą o pracę w Bieszczadach, jako baca przy wypasie owiec!
Przy wypasie?
Tak, zresztą moje marzenie spełniło się dokładnie, po wielu latach, tyle że obecnie zajmuję się nadzorowaniem – w sensie naukowym – wypasu prowadzonego w Bieszczadzkim Parku Narodowym. A potem, to już wiesz, żeby uniknąć pójścia do obowiązkowej wtedy służby wojskowej, pracowałem na pół etatu jako nauczyciel biologii w szkole. I ta biologia, tak mocno mnie wkręciła, że potem zacząłem ją studiować.
Ale jak, koniec końców, znalazłeś się w Bieszczadach?
W końcu, po kilku latach starań, zostałem członkiem ekipy badawczej, która prowadziła prace botaniczne w Bieszczadzkim Parku Narodowym. I tak, od prawie siedemnastu lat, jestem pracownikiem tegoż parku.
Mogłeś też chyba zostać w Krakowie i robić karierę naukową na uczelni? Nie żałujesz czasem, że opuściłeś prężny ośrodek akademicki, na rzecz życia na prowincji?
Nie, nigdy, ani trochę. Bardzo dobrze nam się z rodziną żyje w Bieszczadach. Z tym regionem Polski czuję już dużą więź emocjonalną, a jestem zdecydowanie osobą, która lubi prowadzić osiadły tryb życia, a nie przemieszczać się za lepszą pracą. Tam gdzie pracowałem poprzednio, w krakowskiej instytucji badawczej, trzeba było bardzo często jeździć w różne części Polski. Dla młodego naukowca było to dla bardzo ciekawe i atrakcyjne. Z czasem jednak, to ciągłe „siedzenie na walizkach”, zaczęło być już dla mnie wyraźnie męczące. Teraz, gdybym nawet – odpukać – stracił obecną stałą pracę, to nie zamierzam już opuszczać Bieszczadów.
Chociaż urodziłeś się i wychowałeś w dużej aglomeracji miejsko-przemysłowej?
Tak, jestem można powiedzieć, z krwi i kości Ślązakiem. Moje rodzinne korzenie to też Śląsk. Mimo wszystko już nie czuję takiej, jak kiedyś, więzi emocjonalnej z tym regionem i nie wiedzę tam już swojego miejsca.
Z tego co wiem, w obecnej pracy nie zajmujesz się tylko i wyłącznie nauką?
Tak, to prawda, decydując się na pracę w Bieszczadach wiedziałem, że zawodowo nie będę zajmował się tylko badaniami naukowymi. To, co robię jest nawet ciekawsze, ponieważ jest to połączenie fachowej i akademickiej wiedzy z czystą praktyką. W parku narodowym mam także możliwość eksperymentowania, tyle że w prawdziwym laboratorium dzikiej przyrody. Bardzo też lubię zajmować się przekazywaniem i popularyzacją wiedzy, co jest również częścią mojej obecnej pracy zawodowej.
A skąd pojawiło się u Ciebie zainteresowanie etnobotaniką?
No właśnie stąd, że od wielu już lat mocno interesowały mnie praktyczne aspekty związane z roślinami, w tym ich powiązania z miejscowymi wierzeniami oraz szeroko rozumianą kulturą dawnych mieszkańców, tej części Karpat.
Wiem, że pracujesz też nad nową książką z tym związaną …
Oto właśnie jest jeszcze cieplutki jej rękopis. Książka nosi roboczy tytuł „Bieszczadzkie motywy roślinne – między światem żywych, a krainą zmarłych”. Jest w niej wiele odniesień i wyjaśnień związków pomiędzy roślinami jakie pojawiały się, chociażby na dawnych nagrobkach, a wierzeniami, szczególnie odnoszącymi się do życia i śmierci. Te motywy florystyczne widoczne są nie tylko na cmentarzach, ale także w sztuce, języku potocznym, poezji i obrzędowości dawnych mieszkańców Bieszczadów – Polaków, Rusinów, czy też Żydów. Starałem się połączyć twarde fakty naukowe z tym, w co dawniej wierzono, co sobie przekazywano z pokoleń na pokolenia.
Ale przed niespełna dwoma laty wydałeś już jedną, obszerną monografię?
Tak, nosi tytuł „Tajemnice bieszczadzkich roślin – wczoraj i dziś”. Jest to także uwieńczenie mojej wieloletniej pracy. Zbieranie materiałów do niej zajęło mi grubo ponad cztery lata. Starałem się w niej bardziej spopularyzować wykorzystanie dziko występujących w Bieszczadach roślin. W tej pracy nawiązałem także do dawnych zwyczajów, które przez wieki były obecne, gdy ludzie powszechnie stosowali dzikie rośliny.
Zachęcasz w niej także do ziołolecznictwa.
Jasne, szczególnie w obecnych czasach, gdy w powszechnym użyciu są tzw. suplementy diety. Po co sięgać po przetworzone fabrycznie medykamenty, skoro w takim regionie jak nasz, rośliny można samemu zebrać i wykorzystać ich wszystkie naturalne walory zdrowotne i lecznicze. Sam ostatnio zastosowałem z pozytywnym skutkiem taką roślinną kurację…
Miałem kłopoty z krtanią i zanosiło się na konieczność operacji zatok. Zacząłem stosować odpowiednie mieszanki roślin i choroba przeszła, zaś z gabinetu lekarskiego wyszedłem bez żadnej recepty. Tylko na samym końcu wizyty, lekarz poprosił mnie o listę ziół, które wykorzystałem 🙂
Chcę dodać jeszcze jedno. Moim zdaniem niezwykle ważny w leczeniu dolegliwości jest także emocjonalny kontakt z roślinami, które sami zerwaliśmy. Pijąc taką herbatkę, przychodzą nam na myśl miejsca oraz pory roku i dnia, w których je zbieraliśmy. Jest to niezwykle ważne, śmiem nawet twierdzić, że ma to także nieudowodniony naukowo wpływ na skuteczność terapii. Tego na pewno nie zapewnią nam zakupione w aptekach i sklepach ampułki lub saszetki.
A co radziłbyś osobom początkującym, które często znają zaledwie kilkanaście, a może kilkadziesiąt gatunków roślin, a chciałyby je wprowadzić do menu i samoleczenia?
Nie należy się przerażać faktem, że liczba gatunków dziko występujących roślin sięga w naszym regionie prawie tysiąca, a poprawne oznaczenie wszystkich, nawet dla specjalisty może nie być łatwe. Na początek zacznijmy od zbioru kilku, prostych i łatwo rozpoznawalnych gatunków i sukcesywnie z upływem lat zbierajmy kolejne. Przede wszystkim praktyczny i samodzielny zbiór roślin daje o wiele szybszą szansę na nauczenie się ich rozpoznawania w terenie, niż żmudne studiowanie atlasów i albumów z rycinami i zdjęciami.
Rozmawiał Grzegorz Sitko